W teorii jesienna zmiana czasu jest wspaniała,
godyż znacza godzinę snu więcej.
Niestety, Pan Leoś zmiany czasu do wiadomości nie przyjął.
Dalej z uporem maniaka wstawał zgodnie z letnim zegarem,
co w praktyce uczyniło z godziny w pół do szóstej – godzinę w pół do piątej.
I nie było zmiłuj, wstajemy i koniec.
Po trzech takich koszmarnych pobudkach,
Leoamama wzięła syna na poważną rozmowę.
Perswadowała, tłumaczyła, przekonywała, błagała…
I Pan Leoś (jak zwykle ugodowy i uprzejmy) swój wewnętrzny czas przesunął.
Równiuteńko o godzinę.
Do tyłu.
Z godziny w pół do piątej zrobiła się godzina w pół do czwartej.
Innymi słowy 3.30.
Punktualnie o 3.30, nie zważając na panujący dookoła gęsty mrok,
Pan Leoś usiadł w łóżeczku odłączył się od respiratora
i zarządził powszechną pobudkę.
Działając w afekcie, Leorodzice postanowili dziecko ubezwłasnowolnić.
Wraz z całym asortymentem porwali go z łóżeczka, wrzucili do własnego łóżka,
zakneblowali smoczkiem, skrępowali kołdrą, unieruchomili objęciem…
i zamarli w oczekiwaniu na awanturę.
Tymczasem, Pan Leoś westchnął, przytulił się… i leżał tak do 8.30!!
Bez respiratora, na własnym oddechu !!!
A Leorodzice spali wtuleni w niego!!!
Po raz pierwszy od leonarodzin leżeli w trójkę w łóżku,
nieskrępowani zwojami kabli i rur,
bez akompaniamentu rytmicznego świstu respiratora…