Leorodzina zapłaciła... piętnastoma opitymi leorodzinną krwią kleszczami.
W rankingu najsłabiej wypadł Leotata, który przyniósł do domu tylko trzy pasożyty.
Nieco lepiej poszło Leomamie - na swym ciele znalazła cztery pajęczaki.
Posiadając powyższe dane nietrudno policzyć, że ponad połowę rodzinnego żniwa zebrał Leo.
Niestety, z ośmiu Leokleszczy bezproblemowo dało się usunąć tylko siedem.
Jeden postanowił oddać głowę za to, żeby zostać. I dał się dekapitować.
Po kilkunastu minutach zabiegu, skóra wokół wbicia tak spuchła,
że Leomama zapakowała Leo (wraz z głową) do samochodu i ruszyła na pogotowie.
A na izbie przyjęć, to co zawsze...
Tłok, kolejka, płaczące dzieci, fruwające wirusy, pełzające bakterie, nerwowa atmosfera.
Taryfa ulgowa dla respiratorowo-tracheotomijnego dziecka, które nie może na owej izbie zasnąć
polegała na obietnicy, że w ciągu czterech godzin zostanie przyjęty.
- Bo tak czekalibyście jeszcze dłużej - poinformowała obojętnie pielęgniarka.
Godzina była 18.30. Ryzykowna sprawa.
Na szczęście, jak spod ziemi, wyrósł lekarz, który w jednym ze szpitali opiekował się niegdyś Leo.
- Tu Was jeszcze nie było !!!! - wykrzyknął i biorąc pod uwagę, że Leo na izbie spać nie może,
za to może w każdej chwili przestać oddychać, potraktował go priorytetowo.
Leo odwdzięczył mu się
i ani drgnął przy wydłubywaniu igłą kleszczowego łba spod spuchniętej skóry
a podkreślić trzeba, że znajdował się ona w bardzo bolesnym miejscu.
a podkreślić trzeba, że znajdował się ona w bardzo bolesnym miejscu.