Pierwsza leozima była z piekła rodem - cała spędzona na intensywnej terapii.
Leo dowiedział sie, że urodził się po to, by cierpieć katusze.
Był kłuty, dziurawiony, badany, testowany, miał rurę w gardle i nosie, igły w żyłach.
Jego pole widzenia zawężone było do brzydkiego sufitu,
a jedynym źródłem światła rozjaśniającym mrok egzystencji była szpitalna jarzeniówka.
Druga zima była tylko ciut lepsza.
Dłużyła sie niemiłosiernie w ciasnym, ciemnym mieszkaniu.
Wszystko waliło sie, paliło i nie działało.
Trzecia też upłynęła w mieszkaniu.
Wydarzyło sie trochę mniej katastrof, ale generalnie Leo oglądał świat przez okno,
w strachu przed wystawieniem tracheotomii na mróz, zapaleniem płuc
i powtórką z zimy nr 1.
Dziś pierwszy dzień astronomicznej wiosny. Czwarta Leozima za nami.
Była spoko! Eksperymentalna, łagodna!
Po raz pierwszy Leorodzina nie doznała uczucia uwięzięnia.
Leo uczęszczał na długie spacery nawet przy 10 stopniach poniżej zera,
ale zdarzało mu się wychodzić na dwór nawet przy minus kilkunastu.
I był zdrowy! Nic mu nie zamarzło, nic nie przeziębiło.
Jedyna infekcja jaka się przyplątała, była efektem udziału w hucznym kinderbalu.
Ale to wiadomo od zawsze - za dobre imprezy płaci sie niedyspozycją.