Leomama stała na skraju przepaści w Andach i patrzyła się na spadający w czeluść plecak. Cały jej dobytek odbijał się od kolejnych półek skalnych, z każdą chwilą przybierał na prędkości, robiąc się coraz mniejszym i coraz bardziej utraconym. Coś jednak niepokoiło ją znacznie silniej niż brak jakiegokolwiek sprzętu w ekstremalnych warunkach. Coś było nie tak.
I nie chodziło o plecak.
Obudziła się. W pokoju było ciemno i cicho. Chwilę myślała, zanim dotarł do niej przerażający fakt: nie słyszy sapania respiratora. Jest wyłączony! Spojrzała na pulsoksymetr. Nie działał!!!! Spojrzała na łóżeczko: Leo leżał nieruchomo na wznak. Krzyknęła.
Rzuciła się, aby włączyć pulskoksymetr. Obudził się Leotata.
- Włącz światło! - krzyknął.
Ruszyła w stronę włącznika. Bała się go nacisnąć.
Wcisnęła. W tym momencie pulsoksymetr zczytał wartość saturacji - 90.
Leo spał na plecach, był odłączony od respiratora, rumiany na buzi.
Awaria musiała nastąpić kilka/kilkanaście sekund wcześniej.
Ale co się stało? Czemu oba sprzęty na raz przestały działać? Czy Leo mógł sam sięgnąć do respiratora i go wyłączyć? Kto wyłączył pulsoksymetr?
Leo nie mógł do niego dosięgnąć. Czy zrobił to przez sen któryś z Leorodziców?
I jeszcze jedno najgorsze pytanie:
co by było gdyby Leomama obudziła się 5, 10, 15, 20 minut później?