Lekarze podejmują próbę odłączenia Leo od respiratora.
Rodzice po raz pierwszy biorą go na ręce!!!!
Niestety, za każdym razem gdy wtulony w mamę zasypia, robi się siny, a poziom wysycenia tlenem krwi nieubłaganie spada... 95, 92, 88, 86, 84, 80, 78...
Wyjące alarmy zakłócają pierwsze chwile razem...
Wspomagany dodatkowym tlenem oraz na nCPAPie wytrzymuje cały dzień.
Nadchodząca noc ma być weryfikująca.
- Czy już coś wiadomo? - pytają rodzice.
- Jeszcze nic nie wiemy,
- Czy jest szansa, że to jest... ?
- Nie, to nie problemy adaptacyjne.
Nie, to nie depresja noworodka.
Nie, to nie niedojrzałe płuca.
To coś znacznie poważniejszego.
Proszę się przygotować, że cokolwiek się okaże, to będzie bardzo źle.
Zespół specjalistów z CZD zabiera się za Leosia.
Jest nadzieja, że wszystko się zaraz wyjaśni.
Zaczynają się dziesiątki badań; kłucie, prześwietlanie, osłuchiwanie, pobieranie...
Niestety, znowu ktoś wspomina o klątwie, dziwnej chorobie, w której chory, za każdym razem gdy zasypia, wyłącza oddech.
Za każdym razem gdy zasypia - jest na granicy śmierci...
Jest to opcja najgorsza z możliwych. Na szczęście nie jedyna.
Nazwa choroby wiąże się z mitem o nordyckiej boginii Ondynie, która zakochała się w zwykłym śmiertelniku. Mężczyzna był jej niewierny, więc boginii w akcie zamsty rzuciła na niego klątwę. Klątwę, która sprawiła, że mężczyzna aby móc oddychać, musiał o tym pamiętać...
Ondyna? Zakochana w Leosiu? Niemożliwe!!!
Rodzice po raz pierwszy słyszą słowo „klątwa”. Pani doktor obojętnym głosem oznajmia,
że nie wie co dziecku dolega, ale właśnie przeczytała w internecie (!!!) o chorobie zwanej „klątwą ondyny”. Następnie dodaje, że "on" pewnie do końca życia będzie zależny od respiratora.
I odchodzi.
Wieczorem, na prośbę rodziców, Leo „w stanie zagrożenia życia” zostaje przewieziony do CZD.
O godzinie trzeciej nad ranem dyżurna doktor budzi mamę Leosia z informacją,
że niestety chłopiec nie poradził sobie...
Został podłączony do respiratora.
Nad ranem Leo całkowicie wyłącza własny oddech.
Tata Leosia przychodzi do szpitala pocieszyć zrozpaczoną mamę.
Niestety, dyżurna pielęgniarka wzywa ochronę, gdyż ojciec dziecka przebywa na oddziale poza godzinami odwiedzin...
Kolejne dwa dni nie przynoszą ani poprawy ani wyjaśnienia.
Lekarze informują rodziców, że dziecko ma poważne problemy z oddychaniem
i prawdopodobnie trzeba będzie je zaintubować. Powody hipowentylacji nie są znane.
Rozpoczynają się liczne badania (rentgen, badania krwi, punkcja, konsultacje kardiologiczne, USG itd. itd.)
Dzielny Leo wytrzymuje cały dzień na własnym oddechu wspieranym nCPAPem.
Pozwala to wszystkim na ostrożny optymizm.
Muzungu jest punktualny,
zaczyna rodzić się dokładnie w wyznaczonym terminie.
Po kilku godzinach zmienia jednak zdanie i zachowuje się tak,
jakby wcale na świat przyjść nie chciał.
Nie naciska. Zwleka. Wręcz się wycofuje.
Męki trwają trzydzieści sześć godzin,
aż w końcu o godzinie 17.05 tata przecina pępowinę,
a na brzuchu mamy ląduje, oceniony na 10 punktów w skali Abgar,
mały, pomarszczony człowiek.
Salę wypełniają endorfiny.
Witaj Muzungu!
Euforia trwa niecałe dwadzieścia minut,
po których Muzungu robi się markotny mało ruchliwy, siny.
Jego kończyny stają się wiotkie,
a on wydaje się odpływać w nieznanym kierunku.
Jakby ktoś go wołał,
jakby nie chciał zostać tu gdzie właśnie przyszedł.
Zostaje zabrany rodzicom i przeniesiony na salę obserwacji,
a następnie – po godzinie – na oddział intensywnej terapii,
gdzie zamknięty w inkubatorze poddany zostaje tlenoterapii biernej.
Lekarze podejrzewają poważną wadę serca.
Fasolka, nazwana roboczo Muzungu, okazuje się być rodzaju męskiego
i cały okres ciąży spisuje się doskonale.
Przez czterdzieści tygodni ćwiczy z mamą jogę, chodzi na spacery, dużo podróżuje.
Między innymi odbywa swoją pierwszą (i mamy nadzieję nie ostatnią)
podróż do Afryki.
Doktor potwierdza obecność pięciotygodniowej fasolki w brzuchu mamy.
Już ją widać.
Już słychać serce.
Pierwsza kreska jest czerwona, wyraźna i zdecydowana.
Druga nieśmiała, ledwie widoczna. Ale na pewno JEST.